17 września 1939 r., po sowieckiej agresji na Polskę, w niewoli znalazło się około 250 tys. polskich jeńców, w tym ponad 10 tys. oficerów Wojska Polskiego. 5 marca 1940 roku na najwyższym szczeblu sowieckich władz zapadła decyzja o wymordowaniu polskich jeńców wojennych z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie oraz więźniów - można określić jako koncentracyjne. W marcu 1942 roku do Norwegii zaczęto zwozić jeńców wojennych z Polski. Byli to żołnierze Września 1939 roku, których przetrzymywano do 06:16 zbrodnie hitlerowskie w obozie w ravensbruck___8475_tr_2-2_9986840982a781b[00].mp3 Dr Zofia Mączka - była więźniarka niemieckiego obozu w Ravensbrück, pracująca w rewirze jako lekarz cash. Archiwum Państwowe w Szczecinie Robotnicy przymusowi w czasie drugiej wojny światowej Podczas drugiej wojny światowej gospodarka niemiecka odczuwała coraz ostrzejszy deficyt siły roboczej. Był on spowodowany mobilizacją i wysyłaniem na front wielu milionów mężczyzn oraz rozbudową zakładów produkujących na potrzeby armii. Rezerwuarem taniej siły roboczej dla gospodarki niemieckiej stały się obszary okupowanej Europy, z których werbowano robotników przymusowych. Najwcześniej zaczęto wykorzystywać do pracy polskich jeńców wojennych. Z ziem włączonych do III Rzeszy już jesienią 1939 r., wraz z akcją wysiedlania Polaków do Generalnego Gubernatorstwa, zaczęły się wywózki na roboty. Do jesieni 1944 r. z Kraju Warty zostało wywiezionych ponad 650 tys. osób, czyli przeszło 10% ogółu polskich mieszkańców. Około 60 tys. z nich zmarło lub zostało zwolnionych ze względu na stan zdrowia. Od 1940 r. władze hitlerowskie rozpoczęły przymusowy nabór do pracy również na obszarze Generalnego Gubernatorstwa. Już w październiku 1939 r. zostało wydane rozporządzenie wprowadzające obowiązek pracy dla ludności Generalnego Gubernatorstwa w wieku od 18 do 60 lat (w grudniu dolna granica wieku została obniżona do 14 roku życia). Początkowo Niemcy liczyli, że uda im się zachęcić Polaków do dobrowolnych wyjazdów do pracy w Rzeszy. Okazało się jednak, że nie ma wielu chętnych, dlatego zaczęto stosować różne formy przymusu. Urzędy Pracy (Arbeitsamt) na terenie Generalnego Gubernatorstwa zaczęły wysyłać imienne wezwania do stawienia się w punktach zbiorczych. Za odmowę groziły surowe kary, łącznie z wywiezieniem na roboty całej rodziny. Drugim sposobem pozyskiwania robotników były łapanki organizowane na ulicach miast, targowiskach, a nawet w kawiarniach czy pociągach. Z wywózki mogły być zwolnione jedynie osoby, które mogły udowodnić, że są zatrudnione w przedsiębiorstwach i instytucjach pracujących na potrzeby Rzeszy. Wielu Polaków próbowało zdobyć w sposób nielegalny takie zaświadczenia, ale z biegiem czasu było to coraz trudniejsze. Schwytani w łapankach próbowali uciekać z pociągów lub wykupywać się przy pomocy łapówek. Liczba łapanek jednak rosła, zwłaszcza po agresji niemieckiej na Związek Radziecki. Z okupowanych terenów ZSRR wywożono Polaków, Rosjan, Ukraińców, Litwinów oraz przedstawicieli wielu innych narodowości. Robotnikami przymusowymi w III Rzeszy byli też obywatele państw zachodnich podbitych przez Hitlera – głównie Francuzi, Belgowie, Holendrzy. Polacy stanowili jednak najliczniejszą grupę cudzoziemskich robotników zatrudnionych w czasie drugiej wojny światowej w niemieckiej gospodarce. Dokumenty polskich robotników przymusowych Już w pierwszym roku okupacji zostało wywiezionych około 350 tys. osób, z których zdecydowana większość została skierowana do pracy w rolnictwie. Pozostałych zatrudniono w różnych gałęziach przemysłu. Liczbę tą należy jednak uzupełnić o około 300 tys. polskich jeńców wojennych, którzy również zostali przymusowo zatrudnieni. W kolejnych latach liczba osób wywożonych na roboty do Rzeszy stale rosła. Według różnych szacunków do końca wojny wywieziono od 2,5 do 3,5 miliona osób posiadających w 1939 r. polskie obywatelstwo. Łącznie na potrzeby niemieckiej gospodarki pracowało około 12 milionów robotników cudzoziemskich z całej okupowanej Europy. Polacy byli też zatrudniani przymusowo na terenie Generalnego Gubernatorstwa w przedsiębiorstwach ważnych dla gospodarki niemieckiej, głównie w ramach Służby Budowlanej (Baudienst). Pracowali przy budowie dróg i linii kolejowych oraz umocnień i fortyfikacji, a także w przemyśle zbrojeniowym. Warunki pracy robotników przymusowych zależały od wielu czynników. W najtrudniejszym położeniu były osoby zatrudnione w fabrykach zbrojeniowych, a w stosunkowo najlepszym w gospodarstwach rolnych. Wszędzie jednak decydujące znaczenie miała postawa pracodawcy lub bezpośredniego nadzorcy. Polacy byli traktowani znacznie gorzej i mieli bardziej ograniczone prawa niż robotnicy z zachodniej Europy. Najgorzej natomiast byli traktowani robotnicy z terenów wschodnich, czyli z okupowanych obszarów ZSRR (tzw. Ostarbeiter). Zarówno warunki pracy, wysokość wynagrodzenia, jak również relacje pomiędzy Niemcami a robotnikami przymusowymi były regulowane przez szereg specjalnych zarządzeń. Polaków nie obejmowały niemieckie przepisy prawa pracy, otrzymywali niższe wynagrodzenie niż Niemcy lub robotnicy z krajów zachodnich, nie mieli prawa opuszczania miejsca pobytu bez specjalnego zezwolenia. Obowiązywał ich też zakaz korzystania z publicznych środków transportu, chodzenia do kin czy restauracji, a nawet nie mogli bez zezwolenia uczestniczyć w nabożeństwach. Kobiety wykonywały takie same prace, jak mężczyźni. Jeżeli Polka urodziła dziecko, to zazwyczaj po kilku dniach musiała wrócić do pracy. Na czas pracy matki dzieci były oddawane do niemieckich żłobków, gdzie często były celowo głodzone, co prowadziło do ogromnej śmiertelności niemowląt. Kartki z pamiętnika robotnicy przymusowej Walentyny Walkowiak Polscy robotnicy przymusowi musieli obowiązkowo nosić przyszyty do ubrania znak z literą „P”, a jego brak był surowo karany. Za zaniedbania czy opóźnienia w wykonywanej pracy bądź złamanie obowiązujących przepisów karano wysłaniem do przypominających obóz koncentracyjny obozów pracy wychowawczej. Natomiast kontakty seksualne z Niemcami były karane śmiercią. Znak obowiązkowo przyszywany do odzieży przez polskich robotników przymusowych. Źródło: Na terenie obecnego Pomorza Zachodniego w czasie drugiej wojny światowej pracowało kilkuset polskich robotników przymusowych. Ze względu na rolniczy charakter regionu, większość z nich została zatrudniona w rolnictwie, ale kilkadziesiąt tysięcy pracowało w Szczecinie i Policach – był to największy na Pomorzu Zachodnim kompleks obozów pracy przymusowej (ok. 150 obozów). Obozy pracy przymusowej dla robotników cudzoziemskich w Szczecinie (1939–1945). Opracował Tomasz Ślepowroński Praca przymusowa i niewolnicza na rzecz III Rzeszy przyniosła gospodarce niemieckiej ogromne korzyści oraz w znacznym stopniu umożliwiała prowadzenie działań wojennych. Stanowiła też ważne narzędzie niemieckiej polityki narodowościowej, miała bowiem na celu biologiczne wyniszczenie narodów podbitych, zwłaszcza słowiańskich. W 1992 r. i po 2001 r. rząd niemiecki przekazał na jednorazowe wypłaty dla byłych polskich robotników przymusowych i niewolniczych sumę ok. 2,3 mld marek. Stanowi ona symboliczną rekompensatę za doznane przez nich krzywdy. Kolumna robotnikow przymusowych prowadzonych do pracy. Fotografia za zbiorow Bogdana Frankiewicza MATERIAŁY DYDAKTYCZNE Zadanie 1. Instrukcja dla Polaków wywożonych na roboty Wymień zakazy obowiązujące polskich robotników przymusowych. Czym groziło nieprzestrzeganie tych zakazów? Przeczytaj uważnie punkt 9. Jak sądzisz, dlaczego władze hitlerowskie twierdziły, że przyjazd na roboty do Rzeszy był dobrowolny? Zadanie 2. Fragmenty wspomnień polskich robotników przymusowych zatrudnionych w czasie drugiej wojny światowej na Pomorzu Zachodnim Na podstawie poniższych fragmentów wspomnień scharakteryzuj: okoliczności, w jakich zostali wywiezieni na roboty przymusowe, warunki, w jakich mieszkali, warunki, w jakich pracowali, postawy polskich robotników przymusowych wobec Niemców, postawy Niemców wobec polskich robotników przymusowych. 2. Jakie ważne przeżycia związane z pobytem na robotach wspominają te osoby? Jak sądzisz, dlaczego akurat te wydarzenia były dla nich ważne? 1. Mieczysław Karbowski [rękopis] [transkrypcja] 2. Walentyn Kolber [maszynopis] 3. Walentyna Walkowiak [nagranie audio] 4. Mieczysław Górski [nagranie video] Teksty źródłowe pochodzą z zasobu Archiwum Państwowego w Szczecinie. Dokumenty ze zbioru B. Frankiewicza (1923–2003). Nagrania zrealizowane w ramach projektu „Praca przymusowa na Pomorzu Zachodnim w latach 1939–1945”. Zadanie 3. Dowiedz się, czy w Twojej rodzinie była osoba, która została wywieziona na roboty przymusowe. Dowiedz się, jaki był jej los. MATERIAŁY DODATKOWE Bibliografia Podstawowe pojęcia Wskazówka dla nauczycieli: Zagadnienie dotyczące robotników przymusowych może zostać zrealizowane jako samodzielny temat bądź uzupełnienie problematyki dotyczącej sytuacji narodu polskiego pod dwiema okupacjami (IV etap edukacyjny – zakres podstawowy, punkt lub zakres rozszerzony, punkt Oprac. dr hab. Małgorzata Machałek Data publikacji 18 lutego 2015 Dwa lata temu napisałem do „Rzeczpospolitej" felieton o konieczności ubiegania się przez polski rząd o odszkodowania wojenne od Niemiec. Miałem wówczas nadzieję, że ten problem jest na tyle ważny z punktu widzenia polskiego interesu narodowego oraz elementarnej sprawiedliwości dziejowej, że nikt nie ośmieli się go zawłaszczyć dla własnych, partykularnych interesów politycznych. Niestety, myliłem się. Sprawa, z którą wiąże się niewyobrażalna tragedia milionów ludzi, stała się czymś w rodzaju zakładnika politycznego. Politycy postanowili potraktować kwestię odszkodowań wojennych jako rodzaj straszaka używanego jedynie podczas ewentualnych sporów z Berlinem o wysokość dotacji unijnych. To postawa skrajnie niemoralna. Odszkodowania wojenne nie powinny nigdy być narzędziem polskiej polityki zagranicznej. Kwestia reparacji za zbrodnie wojenne III Rzeszy nie jest problemem politycznym, ale zagadnieniem prawnym. Nie jest też próbą ukarania współczesnych Niemców za czyny ich dziadków i rodziców, ale zwyczajnym upomnieniem się o elementarną sprawiedliwość. Chodzi o zasadę doskonale znaną Niemcom, że ogół praw i obowiązków należących do spadkodawcy przechodzi na spadkobiercę. Dotyczy to wszystkich zobowiązań. Z przyczyn oczywistych polscy politycy nie powinni się zatem spierać na forum publicznym o to, czy należą nam się odszkodowania, ale co zrobić, aby sprawnie uzyskać tę rekompensatę. To sposób realizacji tego zadania jest wyzwaniem, a nie dowiedzenie niemieckiego ludobójstwa i wandalizmu. Ta sprawa nie może wracać jedynie przy okazji kolejnych kampanii wyborczych. Odszkodowania dla Polski Zgodnie z zasadą retrybutywizmu zbrodnia winna być ukarana bezdyskusyjnie i proporcjonalnie do czynu i winy sprawcy. A ta w przypadku niemieckiej napaści i terroru okupacyjnego nie pozostawia żadnych wątpliwości. Dlatego właśnie chcę przypomnieć o odszkodowaniach w kolejną rocznicę napaści III Rzeszy na Polskę. Wybitny krakowski teoretyk prawa prof. Edmund Krzymulski ostrzegał: naród, który raz odstąpi od zasady sprawiedliwości, nie będzie przestrzegał tej najważniejszej reguły sądzenia także w przyszłości. Nie możemy oczekiwać szacunku dla heroizmu naszych dziadków i ojców, odkłamywania historii o naszej roli w II wojnie światowej, rzetelnych światowych badań historycznych na temat Polski, jeżeli nie potrafimy się upomnieć o to, co nam się zwyczajnie należy. I nie dajmy się zastraszyć cynicznymi pogróżkami o końcu Unii Europejskiej. Ta wspólnota musi być budowana na prawdzie i sprawiedliwości historycznej. Inaczej, zatruta kłamstwem, rozpadnie się jak Święte Przymierze 100 lat temu. Zgodnie z prawem międzynarodowym reparacje wojenne to forma rekompensaty finansowej wypłacanej przez tę stronę konfliktu zbrojnego, która dokonała napaści bez wypowiedzenia wojny i łamała przy tym postanowienia konwencji haskich z 1899 i 1907 roku. Przykładów łamania przez Niemców w latach 1939–1945 tych umów międzynarodowych jest bez liku. Wystarczy na początek wspomnieć, że już 1 września 1939 r. o godz. dwie eskadry bombowców nurkujących typu Ju-87B dokonały kilku nalotów na położony w województwie łódzkim Wieluń, niewielkie miasto bez strategicznego znaczenia. Pominąwszy historyczny spór, czy to bombardowanie rozpoczęło II wojnę światową, należy podkreślić, że mieszkańcy Wielunia byli pierwszymi ofiarami ludobójstwa w czasie tego konfliktu. W wyniku niczym nieuzasadnionego terroru niemieckiego lotnictwa śmierć mogło ponieść nawet ponad 2 tys. osób. O godz. 6 rano, nieco ponad godzinę po pierwszym nalocie na Wieluń, niemieckie bomby spadły także na obiekty wojskowe w Warszawie. Polską stolicę zaatakował niemiecki dywizjon z Prus Wschodnich. 25 września 1939 r. ponad 400 samolotów Luftwaffe przez 11 godzin zrzucało na Warszawę setki ton bomb. Był to pierwszy w historii II wojny światowej nalot dywanowy na europejską metropolię. Z kolei podczas powstania warszawskiego Niemcy, łamiąc konwencje haskie, wykorzystywali polskich cywilów, w tym głównie kobiety i dzieci, jako żywe tarcze osłaniające natarcie ich oddziałów. „Szlachetna" armia niemiecka To zaledwie czubek góry lodowej. Po wojnie Niemcy starali się wybielać swoje wojsko. Winy za zbrodnie zrzucali na „nazistów" i SS, przedstawiając korpus oficerski Wehrmachtu jako elitarny klub pruskich junkrów kierujących się głębokimi zasadami moralnymi. Być może wśród dowództwa regularnego niemieckiego wojska byli ludzie przyzwoici, wstrząśnięci ogromem potworności dokonywanych przez SS, ale fakty historyczne obciążają także armię niemiecką, i to od pierwszych dni wojny. Oburzeni mordem na polskich oficerach w Katyniu zapominamy, że Niemcy zabili na jesieni 1939 r. tysiące polskich jeńców wojennych. Skala okrucieństwa wobec polskich jeńców nie miała precedensu w historii. Polskich żołnierzy palono żywcem lub całymi oddziałami rozstrzeliwano. Nawet w obozach jenieckich, gdzie powinny były obowiązywać zasady określane prawem międzynarodowym, niemieccy strażnicy zabawiali się strzelaniem do polskich jeńców. Warto sięgnąć po książkę „Najazd 1939. Niemcy przeciw Polsce" niemieckiego historyka Jochena Böhlera, aby zrozumieć, że nie było w dziejach świata większego barbarzyństwa niż to, które zademonstrowali nasi zachodni sąsiedzi w latach II wojny światowej. 10 września 1939 r., kiedy jeszcze broniła się Warszawa i wierzono w szybkie kontruderzenie Francji i Anglii, na dziedzińcu kościoła w Piasecznie zastrzelono strzałem w głowę 15 polskich żołnierzy. 20 września w Majdanie Wielkim Niemcy zatłukli 40 polskich żołnierzy. 150 polskich jeńców wziętych do niewoli podczas bitwy nad Bzurą zostało rozstrzelanych z karabinu maszynowego. W Uryczu niedaleko Drohobycza zabito 100 żołnierzy 4. Pułku Strzelców Podhalańskich, a w Zakroczymiu żołnierze niemieckiej dywizji pancernej „Kempf" brutalnie zmasakrowali 600 obrońców Twierdzy Modlin. To zaledwie początek długiej listy zbrodni, za które Bundeswehra powinna płacić dożywotnie odszkodowania rodzinom pomordowanych. Tymczasem po wojnie niemieccy oficerowie, którzy rozkazywali zabijać polskich żołnierzy, cieszyli się uznaniem zasłużonych dla ojczyzny, często poszkodowanych przez zwycięzców, nobliwych kombatantów armii niemieckiej. Hekatomba dziejowa Zbrodnie na polskich żołnierzach budzą wstręt. Ale nie ma określenia dla horroru zgotowanego przez Niemców polskiej ludności cywilnej. W latach 1939–1945 na każdy tysiąc mieszkańców zabitych zostało 220 osób, a w niemieckich kazamatach zamordowano ponad 80 proc. polskiej inteligencji. Nie chodzi tu o straty populacyjne będące nieuniknionym efektem gigantycznych działań wojennych prowadzonych na naszym terytorium w 1939 i na przełomie lat 1944/1945. To wynik ludobójstwa – planowanej w szczegółach, uzasadnionej ideologicznie, precyzyjnie skalkulowanej finansowo, rabunkowej eksterminacji obywateli polskich różnych wyznań. Polska straciła 38 proc. przedwojennego majątku narodowego, 90 proc. dóbr kultury narodowej i 90 proc. infrastruktury przemysłowej. Tymczasem przedstawiciele rządu Angeli Merkel uważają, że sprawa odszkodowań wojennych dla Polski jest uregulowana „z punktu widzenia moralnego". Zdumiewa, że w epoce obsesyjnej poprawności politycznej wysoki rangą przedstawiciel rządu federalnego wypowiada się w tak karygodny sposób. Zamordowanie milionów obywateli polskich i niezapłacenie grosza reparacji wojennych jest „uregulowane moralnie"? Nauczycielom historii polecam czytanie uczniom na lekcjach fragmentów „Sprawozdania Biura Odszkodowań Wojennych w przedmiocie strat i szkód wojennych Polski 1939–1945" sporządzonego przez Biuro Odszkodowań Wojennych przy Prezydium Rady Ministrów w 1947 r. Ta lektura działa na wyobraźnię i budzi grozę. Jeżeli polscy uczniowie zadają pytanie, dlaczego żyje się lepiej w Niemczech niż w Polsce, to odpowiedź jest prosta: Niemcy w czasie II wojny światowej zrujnowali Polskę jak żadna inna katastrofa w dziejach, a część swojego dobrobytu oparli na kapitale rabowanym w całej Europie. Po uważnej lekturze tego sprawozdania i według bardzo wstępnych szacunków uważam, że Republika Federalna Niemiec powinna wypłacić Polsce zadośćuczynienie będące ekwiwalentem 50 mld dolarów o sile nabywczej z 1939 r., co po uwzględnieniu inflacji stanowi równowartość ponad 1 bln dolarów o wartości z 2013 r. W czasie tego typu dyskusji pojawia się zazwyczaj argument, że po 1945 r. Polska przejęła znaczący fragment terytoriów wschodnich III Rzeszy. Należy podkreślić z całą stanowczością, że te zmiany graniczne nie stanowią ekwiwalentu odszkodowań wojennych, lecz są suwerenną decyzją zwycięskich mocarstw zawartą w tzw. deklaracji poczdamskiej. Z tego punktu widzenia uznanie polskiej granicy zachodniej przez rząd RFN w 1970 r., na co powołują się urzędnicy gabinetu Angeli Merkel, jest bez znaczenia dla powojennego ładu w Europie. Granicą jest i zawsze będzie Odra. Zagłada wszystkiego co niegermańskie Często w literaturze historycznej odnajduję pogląd, że dla Hitlera II wojna światowa miała jeden cel ideologiczny: wymazanie „rasy" żydowskiej z mapy świata. To ewidentne, bardzo prostackie spłycenie tematu. Celem był podbój, rabunek i podporządkowanie wszystkich, którzy nie są Niemcami. Tragiczny los Żydów był jedynie preludium do zagłady szykowanej narodom słowiańskim. 11 marca 1942 r. dr Henry Picker, osobisty stenograf Adolfa Hitlera, zanotował słowa swojego szefa: „Berlin jako stolica świata będzie porównywalny tylko ze starożytnym Egiptem, Babilonem czy Rzymem. Czymże będzie w porównaniu z nim Londyn czy Paryż?". W urojonej wizji świata Hitler postrzegał Berlin jako największą metropolię w historii – Germanię, stolicę wyselekcjonowanej, nieskazitelnej rasy panów. W tej chorej wizji przyszłości Europa Wschodnia odgrywała szczególnie ważną rolę. Miała bowiem stanowić zaplecze gospodarcze Wielkich Niemiec, które od dnia zwycięstwa miały się stać ziemią świętą aryjskich nadludzi. Już w 1940 r. na polecenie Hitlera Alfred Rosenberg zaczął przygotowywać plany kierowania nowym i jedynym światowym imperium, jakim miała być „tysiącletnia" Rzesza. Ten urodzony w estońskim Rewlu główny ideolog narodowego socjalizmu był największym propagatorem koncepcji Lebensraumu – zdobycia „przestrzeni życiowej" dla narodu niemieckiego. Jej faktycznym twórcą był XIX-wieczny geograf Friedrich Ratzel, który sformułował siedem zasad ekspansjonizmu niemieckiego. Pierwsza z nich mówiła, że „przestrzeń państwa rozszerza się wraz z rozwojem jego kultury". W opinii nacjonalistów niemieckich kultura germańska napotykała na wschodzie opór Słowian. Dlatego ekspansjonizm niemiecki wiązał się nieuchronnie z fizyczną eliminacją narodów słowiańskich. „Zasadniczo chodzi więc o to – podkreślał Hitler – by ten ogromny bochen poręcznie pokroić, byśmy mogli go, po pierwsze, opanować, po drugie, nim zarządzać, a po trzecie, eksploatować. Nie może też być mowy o utworzeniu kiedykolwiek potęgi militarnej na zachód od Uralu, choćbyśmy musieli walczyć o to 100 lat. Żelazną zasadą musi być i pozostać, żeby nigdy nie pozwolić, by broń nosił ktokolwiek inny niż Niemiec!". Wygrana III Rzeszy w II wojnie światowej oznaczała eksterminację lub zniewolenie milionów ludzi w całej Europie. Pierwszym etapem ludobójstwa była eksterminacja wszystkich Żydów żyjących dotychczas między Grenlandią a Uralem. Szacuje się, że spośród 9,6 mln europejskich Żydów Niemcy zabili 5,7 mln. Kolejna, znacznie bardziej skomplikowana, faza ludobójstwa niemieckiego przewidywała zagładę 30 mln Słowian. Ci, którzy by przeżyli, mieli stanowić niewyczerpany rezerwuar siły roboczej do pracy niewolniczej. 23 lipca 1942 r. Obergruppenführer Martin Bormann, prywatny sekretarz Hitlera, napisał w liście do ministra Rzeszy dla okupowanych terytoriów wschodnich Alfreda Rosenberga: „Słowianie mają dla nas pracować. Gdy nie będą nam potrzebni, mogą umrzeć. Dlatego obowiązek szczepień i niemiecka opieka zdrowotna są zbędne. Edukacja jest niebezpieczna. Wystarczy, by umieli liczyć do stu. Dopuszczalna jest edukacja co najwyżej w takim stopniu, by mogli być dla nas przydatni. Jeśli chodzi o zaopatrzenie, mają dostawać tylko to, co jest zupełnie niezbędne". Aby odebrać narodom słowiańskim ich tożsamość narodową, Hitler zamierzał zrównać z ziemią większość polskich i rosyjskich miast. Taki los miał spotkać w pierwszej kolejności Warszawę i Leningrad. Także Kościół katolicki w swoim wieloetnicznym wymiarze był postrzegany jako wróg narodu niemieckiego. Brednie o mitycznych germańskich pradziejach miały zastąpić chrześcijaństwo. Pierwszym krokiem do tego celu miało być wybranie antypapieża, którym zostałby jakiś hiszpański ksiądz. Odtąd centrala podporządkowanego Berlinowi Kościoła katolickiego znajdowałaby się w Toledo, a rolę duchowego centrum nazistowskiej Europy przejąłby wybudowany z polecenia Alfreda Rosenberga w Monachium Instytut Indo-Germańskiej Historii Ducha. Parasol dla przestępców Czy Niemcy zostali należycie ukarani za swoje zbrodnie w czasie II wojny światowej? Nie, ponieważ nie płacą odszkodowań wojennych, mimo że z formalnego punktu widzenia procesy norymberskie potwierdziły, iż Niemcy – łamiąc prawo międzynarodowe – napadły na Polskę, Holandię, Belgię, Danię, Norwegię, Luksemburg, Jugosławię, Grecję i Związek Radziecki. Niemcy naruszyli bądź złamali 36 międzynarodowych umów i 64 gwarancje międzynarodowe, w tym wspomniane konwencje haskie z 1899 i 1907 r. oraz traktat o wzajemnych gwarancjach podpisany w 1925 r. w Locarno. Złamane zostały również liczne konwencje arbitrażowe i koncyliacyjne Niemiec, a także pakty o nieagresji, w tym nawet układ monachijski z 1938 r. Liczba więzionych i zamordowanych przedstawicieli innych narodowości nadal jest przedmiotem badań. Należy jednak podkreślić, że terroru doświadczali nie tylko mieszkańcy Europy Środkowej i Wschodniej, ale także Europy Zachodniej i Południowej. Oblicza się, że z 228 tys. Francuzów wywiezionych do niemieckich obozów koncentracyjnych wojnę przeżyło zaledwie 28 tys. Niemcy popełnili niezliczone zbrodnie w Grecji, Jugosławii, a nawet w sojuszniczych Włoszech. Republika Federalna Niemiec nigdy nie odpowiedziała za wielki głód oraz masakry dokonane przez Wehrmacht we wsiach Kandanos i Kondomari na Krecie. Tam mężczyzn rozstrzeliwano, a kobiety, dzieci i starców, w tym kapłanów Kościoła greckiego, palono żywcem. Kierujący masakrą generał Kurt Student żył spokojnie w Niemczech Zachodnich aż do 1978 r. W 1952 r. został nawet prezesem Związku Niemieckich Spadochroniarzy. Skala ludobójstwa była jednak najbardziej przerażająca w Polsce i ZSRR, gdzie liczby ofiar idą w miliony. Nie sposób wyliczyć wszystkich egzekucji ulicznych, pacyfikacji wsi, likwidacji polskiej inteligencji, wysiedleń ludności, wywózek do obozów koncentracyjnych czy pracy przymusowej. Niemiecki historyk Wolf Kaiser, współautor książki „Amnestia, wyparcie ze świadomości, ukaranie", podkreśla, że „liczbę ofiar niemieckiego nazizmu, nie licząc zabitych podczas bezpośrednich działań wojennych, szacuje się na około 13 mln. Za bezpośrednich sprawców zbrodni uważa się 200 tys. osób. Niemiecka prokuratura wdrożyła postępowanie przeciwko 87 tys. podejrzanych. Przygniatająca większość – niemal 80 tys. z nich – nigdy nie została skazana". W 1982 r. po raz pierwszy sporządzono bilans niemieckich procesów złapanych zbrodniarzy wojennych. Zaledwie 6456 z 200 tys. oskarżonych otrzymało w RFN wyroki skazujące. Z tej liczby niemieckie sądy skazały na dożywocie (które było najwyższym wymiarem kary w RFN) zaledwie 182 nazistów. Jak dodaje niemiecki historyk, do chwili obecnej liczba skazanych wzrosła do zaledwie 7 tys. „13 mln ofiar i 182 skazanych morderców. Trudno o bardziej deprymujący bilans" – ocenia Kaiser. Już w czerwcu 1949 r., zaledwie kilka dni po utworzeniu Republiki Federalnej Niemiec, ogłoszono pierwszą amnestię dla nazistów. Dwa lata później, mimo protestów zagranicznej opinii publicznej, ułaskawiono zbrodniarzy skazanych po wojnie przez sądy amerykańskie. Wolf Kaiser uważa, że przyczyną tej haniebnej decyzji była konieczność zasilenia Bundeswehry doświadczonymi oficerami. W ramach tej karygodnej polityki darowania winy mordercom Bundestag ogłosił w 1954 r. drugą amnestię, a w 1960 r. nastąpiło przedawnienie wszystkich morderstw, w tym tych dokonanych z premedytacją. Niemiecki historyk Johannes Tuchel wykazał, że RFN nie wprowadziła w życie prawa ustanowionego w procesach norymberskich. „Przy próbie rozliczenia się ze zbrodniami zawiedliśmy po 1945 r. jako społeczeństwo – podkreśla Tuchel. – Nie można mówić eufemistycznie o wyniku niesatysfakcjonującym, to jest po prostu skandal". Wszyscy znamy zdjęcia z procesu przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze. Tam jednak na ławie oskarżonych zasiadło zaledwie 22 oskarżonych. Tymczasem, jak dowodzi brytyjski pisarz Guy Walters w swojej książce z 2009 r. pt. „Hunting Evil" („Ścigając zło"), dzięki cichej pomocy niemieckich służb granicznych, ambasad, przedstawicielstw handlowych i organizacji pozarządowych kary uniknęło ponad 30 tys. niemieckich przestępców wojennych, w tym zbrodniarze pokroju sadystycznego lekarza z Auschwitz Josepha Mengele. Od pewnego czasu głośno jest o sporze o pomnik polskich ofiar niemieckiej okupacji w Berlinie. Nazwijmy sprawy po imieniu: to skandal i dowód karłactwa moralnego. Jak można bowiem debatować nad symbolem krzywd dokonanych na tak niewyobrażalną skalę? Niemcy ponoszą odpowiedzialność za śmierć 5,8 mln Polaków, a debatują nad wartą kilka tysięcy euro tablicą ustawioną gdzieś między budkami z kebabami na przedmieściach Berlina. Redakcja „Rzeczy o Historii" ma w takim razie inną propozycję: Polska powinna utworzyć eksterytorialne muzeum niemieckich zbrodni wojennych w okupowanej Polsce, mające siedzibę w budynku polskiej misji dyplomatycznej, który ma powstać przy berlińskiej Unter den Linden 70–72. Na kustosza muzeum zgłaszamy naszego autora, wybitnego znawcę stosunków polsko-niemieckich, absolwenta studiów germanistycznych w Albert-Ludwigs-Universität we Freiburgu, prof. dr. hab. Arkadiusza Stempina. Odnaleziono imienną listę rosyjskich jeńców wojennych pochowanych w Bytowie podczas I wojny światowej. Sprawa ta może mieć międzynarodowe reperkusje, ponieważ jeniecki, wówczas bezimienny cmentarz, w latach 80. zniszczono. Jest tam teraz nekropolia komunalna - pisze Andrzej Szutowicz, miłośnik historii, który przyczynił się do odkrycia o listę 302 rosyjskich jeńców wojennych z armii carskiej, którzy przebywali w niemieckim obozie w Bytowie. Spoczęli na cmentarzu, przez kilkadziesiąt lat anonimowo. Odkrycie jest szczególnie ważne dla Rosjan. Rodziny pochowanych odnajdą został odnaleziony całkiem przypadkowo w Archiwum Państwowym w Koszalinie, podczas prac badawczych prowadzonych przez Andrzeja Szutowicza, miłośnika historii, współpracującego z redakcją "Dziennika Bałtyckiego".- To z pewnością historyczna sensacja! - ocenia Gerard Czaja, były senator, mieszkaniec Bytowa, pasjonat lokalnej historii - Powinna się o tym dowiedzieć strona rosyjska. Przecież dotychczas były tam groby bezimienne. Uważam, że teraz należałoby wykonać przynajmniej tablicę z nazwiskami wszystkich pochowanych "Dziennika Bałtyckiego" powiadomiła Konsulat Generalny Rosji w Gdańsku, przekazując opis sprawy i materiał Przekażemy te informacje konsulowi i naszemu wydziałowi zajmującemu się cmentarzami. Będziemy w kontakcie - powiedziała pracownica Szutowicza, miejsce pochówku jeńców wojennych powinno być upamiętnione przynajmniej stosowną tablicą z nazwiskami. - Takiego odkrycia nie można lekceważyć. W przypadku cmentarza Orląt Lwowskich to strona polska finansowała upamiętnienie pochowanych. Sądzę, że w tym przypadku zainteresowana powinna być strona rosyjska. My możemy pomóc - deklaruje Ryszard Sylka, burmistrz Bytowa.***W latach 1914-1916 istniał na terenie Bytowa cmentarz wojenny, na którym spoczywali żołnierze armii carskiej wzięci do niewoli w czasie działań wojennych I wojny światowej. Byli oni jeńcami wojennymi przetrzymywanymi w obozie jenieckim (Kriegsgefangene im Lager Bütow). Według dotychczas nieudokumentowanej opinii, obóz ten miał powstać w miejscu, gdzie istniał obóz dla jeńców francuskich z wojny w latach 1870-1871, którzy mieli być zatrudnieni przy budowie bytowskiej kolei. Jedyne, co konkretnego wiadomo o obozie z lat Wielkiej Wojny, to informacja autorstwa Józefa Lindmajera zawarta na str. 167 "Historii Bytowa". Otóż został on założony w połowie sierpnia 1914 roku, a pierwszymi jego jeńcami byli członkowie załogi rosyjskiego statku internowanego w Gdańsku. W miarę rozwoju sytuacji wojennej jeńców przybywało, pogarszały się też warunki życia. Był to wówczas jeden z 21 niemieckich obozów jenieckich usytuowanych na ziemiach dzisiejszej Polski. Natomiast numizmatycy twierdzą, że nie był to jeden obóz, lecz dwa - oficerski (Offiziergefangenlager) i dla szeregowych (Kriegsgefan-genlager), które tylko sąsiadowały ze sobą. Potwierdzeniem tego ma być fakt, że na potrzeby jeńców bita była specjalna moneta, przy czym inny wzór był dla oficerów, a inny dla szeregowych. Miała ona moc nabywczą tylko na terenie konkretnego dowodem na istnienie obozu żołnierskiego są dzienniki byłego jeńca Wasilija Kuźniecowa. Jednak w skąpych źródłach niemieckich obóz widnieje jako oficerski. Według "Kuriera Bytowskiego" (Stare fotografie, "Obóz przy ul. Gdańskiej"), teren obozowy miał być usytuowany między dzisiejszymi ulicami Gdańską i Lęborską. Tak się złożyło, że w ostatnim okresie udało się znaleźć zdjęcia z okresu jego budowy, na których widać, że powstawał niemal od podstaw. Organizacyjnie znajdował się na terenie podległym XVII Korpusowi Armijnemu, gdzie inspektorem był gen. por. Böhm. Temu samemu inspektoratowi podlegały obozy oficerskie w Grudziądzu, Brodnicy i Gniewie oraz dla szeregowców w Gdańsku, Tucholi, Czersku i Czarnem. Znane jest nazwisko komendanta. Był nim mjr Matten. Niestety, nadal nic nie wiadomo o historii obozu i jego carska miała w swoich szeregach żołnierzy o narodowościach wchodzących w skład imperium, dlatego w obozie przebywali Polacy i - co dla Bytowa jest równie ważne - także Ukraińcy. Istnieje niemieckie źródło, w którym podaje się, że w Bytowie przetrzymywano 366 oficerów i 138 szeregowych narodowości francuskiej. Zanim wojna się skończyła, armia carska w wyniku dwóch rosyjskich rewolucji rozpadła się. Fragment jenieckiego pamiętnikaNa stronie internetowej zacytowany jest fragment pamiętnika, który wydrukowany został w rosyjskim biuletynie ministerstwa wojny "Rosyjski inwalida" (ukazywał się od 4 września 1915 r.) Pamiętnik ten prowadził podczas pobytu w niewoli w Niemczech żołnierz 6 kompanii siemienowskiego pułku Wasylij Kuźniecow. Wydrukowane wspomnienie odnosi się bezpośrednio do pobytu autora w obozie w Bytowie. Po przeniesieniu w inne miejsce Kuźniecowowi udało się uciec do lutego 1915 do miasta Bytów, gdzie rozmieszczono nas w barakach. Ścisk straszny. Każdemu dali wysoki numer. Mnie 13094. Czuję się bardzo źle. Wokół wszystkich baraków ciągnie się ogrodzenie z drutu kolczastego. W środku tego miasteczka jenieckiego stoi areszt, gdzie są wystawione dwa karabiny. Ich lufy patrzą na nas. Po terenie chodzą niemieckie patrole. 1 marca 1915 za życie, naprawdę ciężkie. Poumieszczali nas w baraku. Człowiek leży na człowieku. Dali jeden koc i jeden worek na dwie osoby. Wszystkie tak zawszone, że w nocy trudno usnąć. Do północy walczymy ze wszami, a potem przychodzi zmęczenie i na kilka godzin zapadamy w senny letarg. Rano, po przebudzeniu, ponownie rozgniatamy te pasożyty. Na ciała niektórych nie można patrzeć, tak są ubabrane we Bogu. Czuję się teraz dobrze. Trzy dni ledwo powłóczyłem nogami. Było to nawet lepsze, bo nie czułem tego głodu, jaki teraz mam. Myślę, że zjadłbym Niemca z kośćmi. Sława Bogu. Teraz posiliłem się. Diabeł jedynie wie, z czego był ten obiad. U nas w Rosji lepiej karmi się świnie. Nasz obiad składał się z przegotowanej wody i z nieczyszczonej marchewki. Pół kilo chleba jest wydawane rano i ma starczyć na cały dzień. Można go zjeść od razu, jak dobry placek. Chleb pieczony jest w połowie z ziemniaka. Niemcy podczas wzięcia do niewoli zabrali wszystko, co im się podobało. Jeśli rosyjski żołnierz nie chciał tego dać, wówczas Niemiec nastawiał w jego kierunku bagnet i otrzymywał, co marca 1915 r. Dziś był spacer. Niemiec feldfebel krzyczy na nas niemiłosiernie jak rozwścieczony indyk. Krzyczał dlatego, że źle chodzimy. Jak mam chodzić dobrze, kiedy jestem głodny jak pies? Połaziłem 15 minut i osłabłem. 9 marca 1915 r."Lisica i we śnie widzi kury"; my w tym prześcigamy nawet lisy. Kładziemy się spać, a we śnie od jedzenia aż ślina cieknie. We śnie zawsze marzę, że jestem w domu i koniecznie coś muszę jeść. Odnoszenie się do nas Niemców jest bardzo surowe: za to, że paliło się w baraku - 10 dni srogiego aresztu; za to, że chciał ktoś zabrać marchew z kuchni - 7 dni ścisłego aresztu, a za to, że nie słuchało się starszego, którego Niemcy nazywają kapralem - 14 dni marca 1915 może przyjdzie czas, że nie będę miał sił na pisanie. Siły słabną nie z dnia na dzień, ale z godziny na godzinę. Spacery są codziennie. Jeńcy chodzą jedną milę wzdłuż drutów. Unikam tych spacerów. Chowam się w baraku i czekam do marca 1915 nie mogą uwierzyć w to, do czego doprowadził Niemiec rosyjskiego jeńca. Dla przykładu, po obiedzie niektórzy chodzą i zbierają resztki jedzenia, np. zgniłe ziemniaki i kości, by nabić swój zgłodniały żołądek byle czym. Niektórzy zbierają w szambie, by wybrać coś, co według nich nadaje się do jedzenia, a przy tym smród jest niemiłosierny. Dziś Niedziela Palmowa. Tak się chce być w takie dni w domu. 21 marca 1915 dwa miesiące, jak jestem w niewoli. Większość Niemców bije jeńców bez konkretnej przyczyny. Dziś byliśmy na odwszeniu. Przesiedzieliśmy nago pod jednym kocem od 6 rano do 12. Trzeci raz wzięli nas do podskórnego wtryskiwania. O Boże! Kiedy będzie pokój? Jeśli wojna przedłuży się jeszcze miesiąc, dwa, to nie przyjdzie dożyć do zawarcia marca 1915 Panu doczekałem święta Zmartwychwstania Chrystusa. Niemcy w ten wielki dzień nakazali nam myć podłogę w pustym baraku. Dodatkowo przyszło przebierać brukiew…O godzinie 4 rano dali nam czarną kawę, o godzinie 7 wydali po pół bochenka chleba. Ja nie wiedziałem, co zrobić z chlebem, czy zjeść go od razu, czy zostawić do obiadu. Zostawiłem do obiadu. O 11 godzinie przyszli z pracy w kuchni koledzy i przynieśli zamarznięte brukwie, te, które i ja przebierałem. Na obiad była woda z ryżem i po jednej śliwce na jeńca. Przez całe swoje życie pamiętać będę te święta Paschy. 26 marca 1915 nie patrząc na święto Świętego Zwiastowania, naszych podoficerów razem z podchorążymi zmuszono do maszerowania gęsim krokiem i skakania za to, że spalili wkład materaca, by ugotować wrzącą wodę. Dziś nikt nie dostał chleba. Wieczorem załadowano nas do wagonów i wywieziono na roboty. Niektórzy jeńcy krzyczeli głośno: "Zastrzelcie nas lub dajcie nam jeść!".29 marca 1915 o godzinie przyjechaliśmy do zajętych przez Niemców Suwałk. Zakwaterowano nas w koszarach 17 strzeleckiego pułku…Po przeniesieniu w inne miejsce autorowi pamiętnika udało się uciec do cmentarz - zostały kościPo obozie pozostał ślad w postaci cmentarza. Pochowani byli na nim żołnierze różnych wyznań. Przeważali prawosławni. W rzędzie pierwszym z lewej strony (wzdłuż płotu od strony PKS) wyróżniały się mogiły żołnierzy żydowskiego pochodzenia - tylko one miały betonowe nagrobki. W ich stojące macewy wkomponowano marmurowe białe płyty, na których obok gwiazdy Dawida widniały wyryte napisy w języku hebrajskim. Ciekawe, że nagrobki te przetrwały okres hitlerowski. Około roku 1970 ktoś zabudował drewnianym szalunkiem znajdującą się w trzecim rzędzie mogiłę i postawił prawosławny drewniany krzyż. Mówiono, że zrobiła to jakaś osoba bliska dla spoczywającego tam rosyjskiego żołnierza. Miała podobno przyjechać z ówczesnego ZSRR. W tym czasie cmentarz był zadbany, wręcz schludny. Spełniał także rolę edukacyjną, gdyż często porządkowali go uczniowie bytowskich szkół podstawowych. Potem od tego zwyczaju odstąpiono. Symptomem końca cmentarza były zacierające się tabliczki nagrobne. Cmentarz istniał do czasu, aż na sąsiednim komunalnym zrobiło się ciasno. Wówczas - mowa o latach 80. ubiegłego stulecia - zapadła decyzja o jego likwidacji. Ówczesne władze jakby się z tym spieszyły. Zwyciężyły wygoda, ekonomia i bezduszność, a może i zwykła ludzka złośliwość. Mimo indywidualnych prób uratowania cmentarza, podjętych na tzw. warszawskim szczeblu, został on doszczętnie zniwelowany, lecz mimo upływu czasu nie dawał o sobie zapomnieć. Ziemia cmentarza przypominała o tym, kto w niej spoczywa. Podczas kolejnych pochówków wykopywano kawałki kości żołnierzy, a także metalowe tabliczki nagrobne z niewyraźnymi już napisami osobowymi. Archiwum w Koszalinie - znalezisko pierwszePodczas poszukiwania w Archiwum Państwowym w Koszalinie nazwisk byłych jeńców Stalagu II B Hammerstein w Czarnem wśród dokumentów dotyczących tego obozu znalazła się kartka ze schematem, na którym widoczne były rzędy prostokącików stanowiące plan cmentarza jenieckiego. Nie był to jednak cmentarz w Czarnem, lecz właśnie nieistniejący już cmentarz w Bytowie. Co ciekawe, z kolejnych dokumentów znalezionych w innych teczkach koszalińskiego archiwum wynika, że cmentarz niemal od początku przejęcia władzy w Bytowie przez Polskę był miejscem troski ówczesnych władz lokalnych. Pismo z 6 lutego 1947 roku, podpisane przez wicestarostę J. Kłodnickiego i wysłane do Wydziału Odbudowy Urzędu Wojewódzkiego w Szczecinie stwierdza, że cmentarz był zadbany i utrzymywany przez Zarząd Miejski w Bytowie i że na jego terenie nie było żadnych nowych pochówków. W piśmie skierowanym do Wojewódzkiego Zarządu Gospodarki Komunalnej i Mieszkaniowej Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Koszalinie z 27 lutego 1957 roku starszy inspektor gospodarki komunalnej i mieszkaniowej w Bytowie Mieczysław Wilniewiec informował swoich przełożonych, że na terenie Bytowa znajduje się cmentarz jeńców wojennych, który jest niezaewidencjonowany. Ponadto napisał, że "w roku bieżącym został przewidziany w budżecie kredyt na kapitalny remont tegoż cmentarza w wysokości 30 000 zł., z której to kwoty zamierza wykonać się ogrodzenie cmentarza oraz konserwację grobów".Plan cmentarza częściowo potwierdzał dotychczasową wiedzę na temat tej nekropolii, ale także wniósł poważne korekty. Po ich uwzględnieniu powstał nieco dokładniejszy jego ciągnął się wzdłuż ogrodzenia dawnej siedziby bytowskiego PKS, tego samego, które oddziela dzisiejszy cmentarz Komunalny od ul. Słonecznej. Wejście stanowiła brama, umiejscowiona w tym samym miejscu co dziś. Na jej betonowych słupach (nadal istnieją) przymocowany był szyld informujący, że jest to cmentarz rosyjskich jeńców wojennych. Na nim, nad napisem, namalowany był prawosławny krzyż. Groby układały się w trzy rzędy. Wszystkie miały swój numer. Było ich 288. Okazało się jednak, że w niektórych grobach spoczywało po dwóch zmarłych. Takich grobów było 14. Wynika stąd, że liczba pochowanych żołnierzy armii rosyjskiej wynosiła 302 osoby. Groby nie były obudowane - były to typowe ziemne kopczyki. O tym, kto jest w nich pochowany, informowały prostokątne metalowe białe tabliczki z danymi osobowymi żołnierza. Czy wszystkich pochowanych na tym cmentarzu tak wyszczególniono? Tego, niestety, nie wiadomo. Faktem jest, że groby nr 215 i 222 były bezimienne. Znalezisko drugie - listaW związku z tym że w czasach, kiedy istniał cmentarz, sukcesywnie odnawiano napisy na nagrobnych tabliczkach, istniało przekonanie, że listy nazwisk gdzieś są. Poszukiwania ich trwały wiele lat. Kierowane wówczas do urzędów prośby, osobiste wizyty, telefony nie odniosły skutku. Wiele wysiłku w odnalezienie żołnierskich nazwisk włożyli były wychowanek PDDz w Bytowie Mieczysław Zamara i śp. Piotr Cielecki z bytowskiego muzeum, jednak ich starania nie przyniosły efektów. W końcu z pomocą przyszedł los. Otóż do odnalezionego w Archiwum Państwowym w Koszalinie schematu cmentarza załączona była pełna lista 300 nazwisk z dwoma NN. Nazwiska napisano w brzmieniu fonetycznym, z licznymi germanizmami, co potwierdziło przypuszczenie, że to Niemcy wykonali taką listę. Wstępna analiza brzmień nazwisk wskazuje, że wśród pogrzebanych na bytowskim cmentarzu carskich żołnierzy na pewno było kilkudziesięciu Polaków. To, że byli tam Polacy, potęguje wrażenie nietaktu moralnego, jaki popełniono pod koniec lat 80. XX w. Należy też wspomnieć o grobach jeńców pochodzenia żydowskiego, które mimo że przetrwały nietknięte nie tylko barbarzyńską Noc Kryształową, ale i okres późniejszy, zostały też razem z cmentarzem unicestwione. Były to chyba jedyne zachowane pamiątki żydowskie w Bytowie. Jak wynika z listy nazwisk, żołnierzy pochodzenia żydowskiego mogło być listy nazwisk żołnierzy jeńców wojennych pochowanych na miejscowym cmentarzu wojennym stwarza możliwość małego zadośćuczynienia. Taką szansę daje konstrukcja pomnika. Na jego pustych ścianach można umieścić nazwiska wszystkich jeńców pochowanych w pomnik to zabytek?Centralnym, zarazem najważniejszym obiektem cmentarza był istniejący do czasów obecnych pomnik upamiętniający zmarłych żołnierzy. Został on postawiony dzięki staraniom emigrantów rosyjskich, którzy w okresie międzywojennym stanowili w Niemczech dość pokaźną, wielotysięczną społeczność. Wykonawcą był M. Wach z Berlina-Wilmersdorf. Po symbolice pomnika widać, że żołnierze armii carskiej często różnili się światopoglądem. Świadczą o tym istniejące do dziś symbole religijne umieszczone przy betonowym wieńcu na szczycie pomnika. Mahometański półksiężyc, krzyż łaciński, krzyż prawosławny. Możliwe, że była też symbolizująca Żydów gwiazda Dawida. Niektórzy, przyglądając się dokładnie temu miejscu, widzą jej obrys. Ponoć w środku wieńca stał duży krzyż. Na szczytowej ścianie umieszczony został wykonany cyrylicą napis "1914-1916 RUSKIJE WOJENNO PLENNYJE SWOIM TOWARISZCZAM", co znaczy "1914-1916 rosyjscy jeńcy wojenni swoim towarzyszom". Oczywiście słowo "towarzysz" nie odnosi się do komunistów. Materiały dotyczące cmentarzy w Bytowie znajdują się także w siedzibie konserwatora zabytków w Słupsku. Wykonane są starannie, czytelnie. Niestety, nie uwzględniają wielu obiektów, np. tych z cmentarza na ulicy Pochyłej czy przy cerkwi św. Jerzego, mimo że istniały jeszcze w latach 70. XX w. Na szczęście jest możliwość uzupełnienia tych braków, lecz wymaga to czasu, gdyż w bytowskim muzeum przechowywane są tysiące negatywów zdjęć wykonanych przez p. Bieńkowskiego i na pewno są wśród nich fotografie bytowskich nekropolii. Jak się okazało, na udostępnionym w Słupsku planie bytowskiego cmentarza przy ulicy Gdańskiej nie ma śladu po cmentarzu jenieckim, nie uwzględniono również pomnika. Wynika stąd, że do 25 lipca 2012 roku pomnik ten nie widniał jako zabytek! Czyżby komuś zależało na usunięciu go? Co ciekawe, wiele starych grobów oraz mogił osób wielce zasłużonych dla regionu również nie zostało w dokumentacji konserwatorskiej wyszczególnionych. Szkoda, że także nie wykazano tam nagrobków interesujących pod względem oryginalności wyglądu i wykonania. Trudno nie oprzeć się myśli, że kiedyś komuś zależało, żeby wraz z cmentarzem zniknął pomnik. Na szczęście ocalał i jest także wykazywany w internecie jako bytowska ciekawostka. Przypadkiem ocalała też jedna mogiła oznakowana tabliczką, szczęśliwie znalazła się między dwoma nowymi grobami. We Wszystkich Świętych na pomniku kolejne pokolenia zapalają znicze.

lista polskich jeńców wojennych w niemczech